logo
Niedziela, 12 maja 2024 r.
imieniny:
Dominika, Imeldy, Pankracego, Nereusza, Achillesa – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Ks. Bp Józef Zawitkowski
Dziadziuś, za kogo Ty się tak długo modlisz?
 


Dziadziuś, za kogo Ty się tak długo modlisz?

On pierwszy rozumiał mój dziecięcy język.
Może i ja jego rozumiałem,
gdy mówił do mnie: kat kat trzy
- to znaczyło jedziemy koniem,
Amen trzy - idziemy do kościoła,
a kuj kuj trzy - będziemy coś robić młotkiem.
Jemu zawdzięczam pierwsze opowiadania
i pierwsze śpiewki na dobranoc.

Miał co opowiadać.
Przeżył wojnę japońską, pierwszą wojnę światową,
wojnę z bolszewikami w roku dwudziestym,
wojnę w roku trzydziestym dziewiątym,
a z opowiadań swego ojca Błażeja
znał Powstanie Styczniowe.

To mój dziadek - FRANCISZEK ZAWITKOWSKI.
Urodził się w 1876 roku.
Było ich siedmioro:
Franciszek, Józia, Michał,
Stanisław, Jan, Antoni i Józef.
Na wsi został dziadek, bo najstarszy.
Jasiek późno wrócił z wojska spod Władywostoku,
inni musieli wyemigrować za chlebem.

Dom, w którym się urodziłem,
stawiał dziadek po zakończeniu wojny w 1918 roku.
Ścięte sosny ściągał (nie było wozu) zza Pilicy.
Był to na ówczesne warunki duży dom.
Był piec do chleba, śpiżarnia,
piec kaflowy i duży strych.
Tam było moje królestwo staroci.
Wejście było od podwórka,
a uroczyste, z rzeźbionymi drzwiami, od drogi.
Przy domu były drzewa
i stary kasztan z gniazdem bocianów.
Na słomianych dachach było dużo dziadkowych gołębi.
Po drugiej stronie drogi
był sad ze starą gruszą i ule dziadka.

Dom nasz w okresie okupacji
musiał pomieścić 17 osób.
Przyszli wszyscy z Warszawy
ze swoimi rodzinami.
Chleba starczyło.
Tata robił mąkę po kryjomu,
stryj Michał pasł krowy
i mleka też było dużo.
Cukier dostał dziadek dla pszczół.
Oszczędzał jednak,
aby na święta każdy dostawał miskę cukru w kostkach.
Była bieda, ale serdeczna.

W długie wieczory kobiety przędły wełnę, darły pierze.
Chłopi grali w karty.
Chłopakom różne pomysły przychodziły do głowy:
brama wyniesiona w pole, wóz na dachu.
Wtedy dziadek udawał złego i wymyślał na nich:
wy psie mięsa, byce ogony, ścierwy!
Babcia dopowiadała: To antychrysty, lucyfery!

Najczęściej dziadek przynosił książkę
ze szkoły, albo od księdza,
i ciocia Weronka, na zmianę z tatą,
czytali przy naftowej lampie.
Dziadek znał "Quo vadis", całą Trylogię,
dużo powieści Kraszewskiego, Żywoty Świętych.
Czasem przy trudnych imionach albo nazwach
podpowiadał czytającym.
Luźniej robiło się w domu na wiosnę i w lato,
bo wszyscy szli w pole,
na łąki - do siana, do torfu.

Dziadek był dobrym pszczelarzem.
Jeździł do Poznania na kursy.
Wysłał go tam dziedzic, pan Łockowski.
Dziadek za to obsługiwał jego pasiekę
i nosił dla pań na pokoje
najzgrabniejsze ramki miodu.
Do końca życia było dla mnie zdziwieniem,
że do pszczół chodził bez żadnej osłony,
tylko z dymem podkurzacza.
Znał każdą pszczelą rodzinę.
Wiedział, kiedy matka wyprowadzi nowy rój.
Na odpoczynek w południe brał poduszkę
i zasypiał przy ulach.
O, jak tam dobrze!
Pachnie miodem, a pszczoły
rozmawiają o pogodzie, jaka będzie.
Czasem są złe, czasem łagodne,
a zawsze upracowane.

Pasją dziadka była straż ogniowa.
Mieli swój wóz - bardzo elegancki rekwizyt
z kozłem dla dziadka i trębacza,
sikawki, beczkowozy.
Pożary były często,
bo zabudowania były pod strzechą.
Jacy oni byli zgrabni i jacy zapaleni,
a umiłowane przez dziadka kasztanki,
na głos strażackiego dzwonka i trąbki,
rżały w stajni.
Wypuszczone przez dziadka,
stawały same przy dyszlu wozu,
przebierały nogami,
jakby kazały szybko się zaprzęgać,
i ruszały z kopyta!
Babcia i mama mówiły pacierz
za tych, których dotknął pożar,
i za strażaków, żeby szczęśliwie wrócili.
Wracali zmęczeni.
Kasztanki szły już wolno, spocone,
a strażacy wyjeżdżając do wsi
zdobywali się jeszcze na wigor
i śpiewali piosenki, które też układał dziadek.

Były jeszcze dwa uroczyste dni dla strażaków.
Po Rezurekcji wracali z orkiestrą,
a po Sumie zbierali się na jajko.
Najpierw była musztra i sikawki w ruch.
Każda panna musiała być zmoczona.
Lubiły to dziewuchy,
a jeśli któraś była niby skromniejsza,
to ją strażacy "dobrowolnie" przymusili.
Po tej mokrej zabawie było jajko,
pachniała wędzona kiełbasa, jakieś inne wyroby,
a dziadek w karafce stawiał
dobraną i przegryzioną miodówkę.
Strażacy stawali się rozmowni, potem śpiewający
i kończyło się wszystko na lanym poniedziałku.

Drugi taki radosny dzień dla strażaków,
to były imieniny dziadka.
Strażacy wiedzieli, że w ten dzień rano
dziadek jechał końmi do Nowego Miasta do kapucynów.
W południe przychodził na miód i mleko
ksiądz proboszcz, a wieczorem
była trąbka i zbiórka "u Franciszków".
Rytuał był podobny: musztra strażaków,
ale bez wody,
bo już "węże ciężko schły" - była jesień.
Za to po miodówce było "Sto lat".
Dziadek był w eleganckim mundurze,
dopasowanym przez babcię,
podkręcał wąsa, głosił mowę pochwalną,
a strażacy podrzucali go w górę.
Na zakończenie  - "Wszystkie nasze dzienne sprawy"
i - "Zostańcie z Bogiem, Franciszku!"
Szczycił się dziadek listem pochwalnym,
podpisanym przez ministra Spraw
Wyższej Użyteczności Publicznej.
List był oprawiony i wisiał pod rodzinnym portretem.

Dziadek był rasowym chłopem.
Kochał ziemię i pracę w polu.
Oranie ziemi było pracą tylko jego. Tata mógł tylko ustawić pług, potem skibowiec,
ale orać mógł tylko dziadek,
bo nikt tak nie zrobił, jak on.
Siew był całą liturgią:
Rozwiązywał czupryny u worków.
Poświęcał ziarno, rozstawiał po polu.
Przepasywał się płachtą, szedł boso,
zostawiał ślady, że dotąd zasiane.
Siał zwykle w sobotę - w dzień Matki Boskiej,
albo w środę - w dzień świętego Józefa.
Po zasianym szedł za broną,
potem klękał, całował ziemię.
Wtedy nauczyłem się pięknej modlitwy,
którą śpiewał dziadek:
"Boże, z Twoich rąk żyjemy, choć naszemi pracujemy.
My Ci damy trud i poty, Ty nam daj urodzaj złoty".

Cieszył się, gdy wszystko rosło.
Oczywiście, każdego roku odmierzał na polu sto kroków wzdłuż działki
i tam siał czyste ziarna pszenicy.
Doglądał, aby nie było chwastu.
Osobno kosił, aby nie zmokło.
Osobno młócił.
Wiózł do młynarza "na rowek"
i kazał osobno zrobić mąkę,
"bo to na komunikanty".
Potem wiózł na plebanię worek mąki,
pani Janka piekła opłatki,
a ministranci wycinali hostie i komunikanty.

Drugim darem od dziadka dla kościoła
były woskowe świece.
Oj, co to było za nabożeństwo w domu.
Topienie suszu, oczyszczanie wosku,
formowanie świecy.
Ja też na święcenia niosłem świecę od dziadka,
ale najważniejsze były te dwie
obok tabernakulum
i sześć przy monstrancji
w kandelabrach, gdy było Wystawienie.

Co ten dziadek przeżywał w czasie Podniesienia?
To przecież jego chleb!
To przecież płoną z adoracją jego świece
i On, prosty chłop, klękał, całował posadzkę
i modlił się na swojej ulubionej książce Dunina.

Dwa razy widziałem dziadka
kiedy wpadł w straszny gniew.
Niemiec zastrzelił gołębia na dachu,
matkę, która miała w gnieździe pisklęta.
Nie wiem, co by zrobił dziadek,
gdyby nie ingerencja taty.
Drugi raz, kiedy przyszedł jakiś agent
i nazywając dziadka kułakiem,
kazał natychmiast odwieźć obowiązkowe dostawy,
a były jeszcze żniwa i woziliśmy snopki.
Znów dobrze, że stanął tata
i odprowadził nieproszonego pana.

Raz dziadek płakał jak dziecko.
Zaprzęgał kasztanki do strażackiego rekwizytu.
Wóz przykrył kirem i jechał za pogrzebem.
Trzymał się mocno, jak strażak.
Kiedy po pogrzebie wrócił na podwórko,
zsiadł z kozła i podszedł do kasztanek.
"Oddaliśmy swojej pani ostatnią posługę.
Nie mamy już pani".
Wtulił się między głowy kasztanek
i płakał jak dziecko.
Kasztanki chyba też płakały.

Byłem już diakonem.
Pozwolili nam wtedy jechać
z seminarium na wigilię do domu.
Było tak jak dawniej.
Babcia przygotowywała wieczerzę.
Anka z Zosią ubrały choinkę.
Chłopaki - Stasio i Janek
czekali na pierwszą gwiazdę.
Zaśpiewaliśmy - "Wśród nocnej ciszy".
Przeczytałem Ewangelię (bo wypadało diakonowi).
Dziadek wziął opłatek, składał nam życzenia
i powiedział jedno zdanie,
które nas zmroziło.
"To już moja z Wami, dzieci, ostatnia wigilia".
Spojrzeliśmy przez łzy po sobie.

Potem była wieczerza, kolędy, prezenty od Mikołaja.
Dziadek poszedł do swojego pokoiku,
my wybieraliśmy się na Pasterkę.
Wszyscy już graliśmy w orkiestrze.
Poszedłem do dziadka na dobranoc.
Siedział na krześle i odmawiał Różaniec.
- Dziadziuś, za kogo tak się długo modlisz?
- Najpierw, dziecko, to za ciebie,
potem za nich wszystkich.
Bardzo chciał doczekać prymicji.
Ucałowałem go i poszliśmy do kościoła.

W marcu odwiedził mnie w seminarium tata.
Powiedział: "Józiu, dziadziuś nam odchodzi".
Zmarł 25 marca 1962 roku
Wziął ze sobą różaniec.
Przyleciały pszczoły. Tak wcześnie?
Musiały pożegnać dziadka.

Brakowało mi dziadka na prymicjach.
Zastępował go dobry stryjek Antoś z Wejherowa.

Tyle już lat upłynęło.
Inny dom, inni ludzie.
A mnie coraz częściej brak dziadka.
Wierzę, że jest w niebie z mamą, z chrzestną
i z tyloma znajomymi Ktosiami.
Wierzę, że się modli na różańcu.

- Dziadziuś, za kogo tak się długo modlisz?
- Najpierw, dziecko, to za ciebie,
potem za was wszystkich.

Dziękuję Ci, Dziadziuś!
Chłopem byłeś mocnym.
Nauczyłeś mnie tak dużo.
Ty dla mnie jesteś NAJUKOCHAŃSZY KTOŚ!

Ks. Bp Józef Zawitkowski, biskup pomocniczy w diecezji łowickiej

 
Zobacz także
Joanna Jonderko-Bęczkowska
Banałem wydaje się stwierdzenie, że człowiek jest częścią natury, jednak konsekwencje tego faktu są nie byle jakie. Czas naszego życia jest ograniczony: trwa od poczęcia do śmierci. W ciągu roku wpływają na nas zmieniające się pory roku. Podczas doby podlegamy rytmowi snu i czuwania oraz tzw. ultra rytmom, które zmieniają się z częstotliwością ok. 90 min, wyznaczając okresy wzmożonej i zmniejszonej aktywności, także podczas snu. 
 
Aneta Pisarczyk
Bliskość potrzebuje czasu i dostępności. Potrzebuje zaangażowania, umiejętności bycia tu i teraz. Osoby, które są dostępne dla swoich rodzin, mają szansę nie przeoczyć w życiu tego, co naprawdę ważne. Dostępność jest często cechą ludzi starszych. Wielu z nich ma czas dla dzieci, wnuków, sąsiadów. Dają siebie innym, tak po prostu, zwyczajnie, na co dzień. Są otwarci, gotowi pomóc, wysłuchać. Jesteśmy jako ludzie piękni wtedy, gdy przekraczamy własne ograniczenia i wychodzimy do drugiego człowieka, by dawać to, co posiadamy.
 
Marta Kopczyńska
Moje dojrzewanie do macierzyństwa rozpoczęło się już… w dzieciństwie, w domu rodzinnym. Urodziłam się i dorastałam na wsi. Byłam najstarsza z rodzeństwa. Mój dom to była jedna izba dla nas i wspólna sień z rodziną stryja. Do dziś zastanawiam się, jak to było możliwe, że w tej niewielkiej przestrzeni toczyło się szczęśliwe życie ośmiu osób - rodzice, babcia, pięcioro dzieci...
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS