DRUKUJ
 
ks. Jan Sochoń
Cienie Wielkiego Postu
Idziemy
 


Heraklit zanotował, że Bóg niczego nie mówi, tylko daje znaki. Ale podczas Wielkiego Postu słyszymy inne zdanie: módl się do Ojca twego, który jest i widzi w ukryciu, i oddaje wszystkim należną im sprawiedliwość i miłość.

 

W tym drugim stwierdzeniu odnajdujemy więcej, niż u starożytnego mędrca, egzystencjalnej pewności i odwagi. Mieliśmy bowiem niewyobrażalne szczęście urodzić się w świecie już odkupionym przez Chrystusa. Nie musimy błądzić po bezdrożach ludzkiej kultury. Bóg zjawił się pośród nas, byśmy mogli być ostatecznie szczęśliwi. To jednak wymaga nieustannego trudu, czuwania nad swoją wolą i rozumem; wymaga roztropności i zawierzenia Temu, który położył na belce krzyża swoje boskie ciało.

 

Czas odnowy


Proszę przyjrzeć się formule: Wielki Post. Dlaczego ma on być „wielki”, może wystarczyłby jakiś „mały post”. Niestety, nie. Nasz post musi być „wielki”, czyli pozbawiony religijnej dwuznaczności. Ma być bezwarunkowym oddaniem się Bogu, pójściem w pokorze Jego śladami. A to oznacza, że powinniśmy odczuwać znaczny dyskomfort, swego rodzaju duchowy niepokój, że wciąż popadamy w grzechy, że prawie zawsze mamy serce ociężałe od win. W takich chwilach prośmy Jezusa, byśmy jeszcze nie umarli, byśmy zdążyli dostąpić łaski Jego przebaczenia w sakramencie pokuty. Bójmy się umrzeć w stanie odłączenia od Bożej miłości.

 

O takiej sytuacji obrazowo pisze autor Apokalipsy: „I trzecia część wód stała się piołunem”. Wielki Post otrzymujemy w darze, by nasze duchowe życie nie stało się właśnie piołunem, byśmy nie wykonywali uczynków pobożnych przed ludźmi, aby ci mogli nas doceniać i podziwiać. Byśmy mogli w swym postępowaniu zintegrować modlitwę, post i jałmużnę. Ta pierwsza ma być modlitwą uczciwą, dokonywaną w cichości, w izdebce serca, bez rozgłosu i zewnętrznego blichtru. Nie neguję przez to piękna liturgii czy splendoru religijnych gestów. Sugeruję jedynie, że modlitwa nie powinna być motywowana niczym innym, jak tylko chęcią coraz pełniejszego pojednania z Bogiem, oddawaniem Mu czci i zawierzenia. Modlitwa to wdzięczny odruch serca, oparcie się na mocnej skale; to postawa całkowitej ufności, świadomość, że Bóg bierze nas na swoje ramiona i prowadzi przez życie.

 

Krzyż – klucz do życia


Weszliśmy w cienie Wielkiego Postu. Rozumiemy, że dzieje się coś, czego nie jesteśmy w stanie do końca rozpoznać, ani tym bardziej przyjąć. Któż z nas godziłby się na akceptację cierpienia jako sposobu wybawienia z grzesznego stylu życia, który nam przynależy, choćbyśmy sprzeciwiali się temu faktowi najmocniej? Któż wybrałby krzyż, narzędzie zbrodni, tak jak Jezus, by dokonać zbawienia świata? Będąc ludźmi, nie jesteśmy zdolni do takiego czynu. Ale skoro mamy Jezusa naśladować dosłownie we wszystkim, zatem i droga krzyża nie może być nam czymś obcym. Rozumiemy przecież, że słowo „krzyż” oznacza wszelkie nasze utrapienia, kłopoty z samymi sobą, grzechy i nieumiejętności bycia z innymi ludźmi. Każdego dnia coś nam krzyżuje szyki. Ktoś nas obraził, my kogoś obraziliśmy. Zdarza się, że tracimy przyjaciół, sami niezdolni, by wyciągnąć rękę, poprosić o przebaczenie. Trwamy w zapiekłym milczeniu, sądząc, że to jedyne wyjście z trudnej sytuacji.

 

Tymczasem warto ze wszystkich słabości uczynić narzędzie jedności z ludźmi i z Bogiem. Trzeba po prostu uzyskać dystans do samego siebie. Wówczas nie zasklepimy się we własnym widzeniu i rozumieniu, ale doświadczymy współodczucia z innymi ludźmi, zwłaszcza z tymi, którzy są nam bliscy. Nie jest to łatwe, lecz należy podejmować wysiłek, by wciąż odnawiać utracone więzi bliskości. W tej perspektywie krzyż staje się kluczem do życia. (...)

 

Zostaliśmy przez Boga obdarzeni istnieniem i zyskaliśmy życie na Jego obraz i podobieństwo. Bóg kocha nas w dla nas niewyobrażalny sposób, skoro w swoim Synu i w Jego krzyżu wybawił nas z grzechów. Chce, żebyśmy byli szczęśliwi. Dlatego ludzkie życie ma trudną do przecenienia wartość, przeniknięte niesamolubną, czystą, odkupieńczą miłością. Bóg-Słowo jest przecież wypełniony Bożym sensem, Bożym porządkiem i harmonią. Nasza rozumność, nasza twórcza aktywność jest swoistym odblaskiem Bożej miłości, światła, które oświeca każdego człowieka. Trzeba tylko chcieć żyć w tej jasności, przyjąć Jezusa i starać się zrozumieć, co znaczy być stworzonym na Boży obraz i podobieństwo.

 

Losy rzeczywistości, w której żyjemy, a może losy całego świata, zależą od tego, jak ułożymy relacje między sobą: w swoich rodzinach, w Kościele, w ojczyźnie; czy zdołamy przezwyciężać grzechy rujnujące sens życia i mądrego działania. Wielki Post umacnia nadzieję, że zdołamy wytrwać przy Jezusowym krzyżu. Że zachowamy swoje życie, tracąc je.

 

Źle pościć


Potrafimy, oczywiście, źle pościć. Motywy skłaniające do umartwienia mogą prowadzić do duchowej pustki i oddalenia od Boga. Bo przecież autentyczny post wymaga czystych intencji i życia zgodnego z ewangelicznymi wymogami. Cóż z tego, że podejmiemy zbożny trud, jeśli ten akt nie będzie niczego zmieniał w naszym religijnym i moralnym postępowaniu i nadal będziemy skorzy do ułatwionego stylu życia, niezbyt czuli na potrzeby innych, pozbawieni miłosiernego spojrzenia i działania. Kiedy jednak grzech nie ma do nas dostępu, wówczas codzienność zyskuje weselną barwę: tańczymy, śpiewamy, wypijamy radosny kielich wina. Bo „pan młody jest z nami”. Pamiętajmy wszakże: jedną z naszych zasadniczych pokus jest chęć kochania ludzi bez konieczności miłowania Boga.

 

Oczywiście, spotykamy takie osoby, które sądzą, że można kochać Boga, nie kochając ludzi (Kościół ma tu swoje gorszące doświadczenia). Porzućmy tę smutną perspektywę; bez miłości Boga wszak miłość do ludzi traci głębię. Tylko Bóg kocha w sposób pozbawiony ułomności i czyni coś fascynującego: że zyskujemy przynajmniej możliwość umiłowania na Jego wzór. Całkowita śmierć naszego egoizmu nastąpi dopiero w czyśćcu. Nadzieja w tym, że kiedy ogarnia nas miłość, wówczas łatwiej poddajemy się przewodnictwu drzemiącej w nas wiary. Potrzebujemy jedynie wspomagających znaków, choć i tu sprawa nie jest prosta.


Rozważmy. Mąż chce okazać żonie miłość. Może ją wyrazić uśmiechem, objęciem, drobnym podarunkiem. Ale jeżeli żona jest zazdrosna, jeśli przypuszcza, że mąż ją zdradza, to będzie tłumaczyć sobie uśmiech czy kwiaty jako podstęp. Dar męża, zamiast oznaką miłości, stanie się murem odgradzającym od prawdziwych intencji. Musimy być świadomi, że znaki czasem zawodzą, bo każdy może je tłumaczyć nieco inaczej. Nie dziwi więc, że niekiedy tak trudno się nam porozumieć. Podobna sytuacja zdarza się również pomiędzy ludźmi a Bogiem. Wielu z nas w wydarzeniach tkających historię świata widzi pustkę nieba, inni odwrotnie – odkrywają gorącą miłość Boga do własnego stworzenia.

 

Czy potrafimy Boże znaki ukazywać innym ludziom w taki sposób, aby ich pociągnęły do intymnego zaangażowania w wiarę? Czy umiemy sami stać się znakiem, który Boga „uwierzytelnia”? Czy umiemy pościć, mając nawrócone serce?

 

Uważaj, strzeż się!


Jezus mówi: „Uważaj, strzeż się kwasu faryzeuszów i kwasu Heroda”. (…) Faryzeusze byli separatystami. Wielu z nich zapewne służyło Herodowi jako agenci i donosiciele. Uważali się za osoby wyjątkowo religijne, strzegące ze stanowczością tradycji, czystości rytualnej, przepisów prawa. Pojęcie bliźniego zacieśniali tylko do własnego grona, natomiast wszystkich innych ludzi, nienależących do ich stowarzyszenia, uważali za gorszych, niższych, odnosząc się do nich nad wyraz pogardliwie. Ponieważ jednak ich poglądy były zgodne z doktryną urzędowego judaizmu, cieszyli się w społeczności żydowskiej znacznym poważaniem. Pomimo to Chrystus zwracał uwagę na fakt, że faryzeusze zbytnio przywiązują się do traktowania religii w sposób czysto zewnętrzny, legalistyczny, przestrzeganie litery Prawa uważając za najważniejszy wyraz szczerej pobożności. Sam natomiast postępował całkowicie odmiennie, narażając się w ten sposób na nieunikniony konflikt z faryzeuszami. I ten antagonizm oczywiście nastąpił, skumulowany oskarżeniem i doprowadzeniem do śmierci Chrystusa.

 

Co to wszystko znaczy dla nas? Żyjemy w nowoczesnej rzeczywistości, otwartej na różne głosy świata, pozbawionej konwencji i stałych norm. Robimy, co chcemy, nie bacząc na utarte wartości czy społeczne bądź religijne zasady. Niektórzy powiadają, że akceptują tylko takiego Boga, który odpowiada ich wyobrażeniom. Otóż właśnie! To jest faryzejski rys naszego myślenia, także odblask „kwasu Heroda”, który nigdy nie był do końca zdecydowany, jak ma postąpić. Niby opowiadał się za tym, co dobre, lecz w konkretnych sytuacjach, wymagających z jego strony, trudu, może nawet wyrzeczenia, wybierał drogę łatwą, prowadzącą do zła i grzechu.

Czyż i my nie czynimy podobnie? Troszczymy się o najróżniejsze sprawy, odkładając w kąt troskę o Boże sprawy, o jakość własnego życia religijnego. A przecież powinno nam chodzić o duchowe nastawienie, skierowanie umysłu i serca na obecność Stwórcy, który nigdy nikogo nie odtrąca. Może się jednak zdarzyć, że dla nas, letnich i obojętnych, może być naprawdę „za późno”. Możliwość ta staje przed każdym z nas, byśmy docenili wagę napomnienia: Miejcie w rękach zapalone lampy, pamiętając, że tego światła nikt z nas nie zapala sam. Zapala je zawsze tylko sam Chrystus. Próbujmy rozumieć to, co do nas mówi. Idźmy za Nim bez żadnych warunków wstępnych.

 

Podejmujmy najśmielsze decyzje, ryzykujmy, przebijajmy się przez mury, których zasadniczo uniknąć się nie da, bo jesteśmy ludźmi i niczego w swym życiu nie możemy być pewni poza solidnością Bożej opieki. Wobec tajemnic, również tajemnicy drugiego człowieka, usta zawsze drżą. Dlatego Ewangelia przestrzega przed zbytnim ubarwianiem życia, błogim estetyzowaniem. Wiara ma zasadnicze źródło w doświadczeniu chropowatości, przygodności, niemocy człowieczego istnienia. Nie dziwmy się zatem, że Jezus obejmuje nas miłującym wzrokiem, dotyka serc spragnionych prawdy, czułości i miłosierdzia.

 

ks. Jan Sochoń
Idziemy nr 9/2018