DRUKUJ
 
Jacek Salij OP
Przekleństwo śmierci i śmierć w Chrystusie
Zeszyty Formacji Duchowej
 


Napisany w roku 1786 artykuł Immanuela Kanta pt. Domniemany początek ludzkiej historii [1] był chyba pierwszą w nowożytnej Europie tak radykalną próbą redukcjonistycznej interpretacji biblijnej opowieści o pierwotnej sprawiedliwości i grzechu pierworodnym. Raj byłby, według tej interpretacji, sytuacją przedludzką naszych praprzodków. Rozwój ludzkości zaczął się – zdaniem Kanta – wtedy, kiedy nasi prarodzice uświadomili sobie, że jest w nich jakaś zdolność do przeciwstawienia się prawom natury i jakiegoś decydowania o swoim własnym sposobie życia. Pojawiła się wtedy w nich, domyśla się Kant, jakaś świadomość, że mogą panować nad popędami, ponadto jakaś świadomość przyszłości i przewagi nad zwierzętami. 
 
Problem pierwotnej nieśmiertelności człowieka
 
Ta interpretacja implikuje negację pierwotnej nieśmiertelności człowieka. Nieśmiertelność pierwszych rodziców byłaby zwyczajną nieświadomością podlegania śmierci. Byliby oni nieśmiertelni, podobnie jak nieśmiertelne są psy, koty czy krowy, w tym sensie, że nie byliby świadomi śmierci. Również grzech pierworodny nie byłby, według tej redukcjonistycznej interpretacji, żadnym grzechem; polegałby po prostu na przekroczeniu progu człowieczeństwa. 
 
Dlaczego jako chrześcijanin nie mogę się zgodzić z takim wyjaśnieniem początków ludzkości? Bo wierzę, że człowiek został stworzony przez Boga. Jeżeli zaś sam Bóg stworzył człowieka, to niewątpliwie nie stworzył go grzesznym; człowiek z ręki Bożej wyszedł święty i sprawiedliwy. O tym zaś, że i ja sam, i wszyscy bez wyjątku ludzie jesteśmy grzeszni, wiem aż nadto dobrze. Gdyby było tak, jak domyślał się Kant, a za nim wielu innych (np. Hegel, a stosunkowo niedawno Erich Fromm), ludzka grzeszność byłaby tylko nieuniknioną konsekwencją rozwoju naszego gatunku, z którą moglibyśmy poradzić sobie sami, tak że niepotrzebny byłby aż Syn Boży i Jego śmierć na krzyżu, ażeby nas z tej sytuacji wyzwolić. 
 
Jak więc widzimy, istnieją bardzo poważne argumenty wiary przeciwko naturalistycznej redukcji prawdy o grzechu pierworodnym. Na początku ludzkich dziejów musiała mieć miejsce jakaś tajemnicza katastrofa moralna ludzkości. Mówię „katastrofa”, bo trudno inaczej nazwać ten jedyny w ludzkich dziejach grzech popełniony przez ludzi naprawdę i dosłownie bezgrzesznych. Nawet nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, jak wielkie musiało być natężenie zła, ażeby istoty bezgrzeszne dopuściły się grzechu. Toteż nic dziwnego, że konsekwencje tego wyboru były katastrofalne.
 
W perspektywie naszej refleksji nad śmiercią – niezależnie od tego, jak niewiarygodnie to brzmi dla współczesnej mentalności – sądzę, że przekaz biblijny o pierwotnej nieśmiertelności człowieka należy rozumieć dosłownie. Świętość i sprawiedliwość naszych prarodziców, ich niewyobrażalna dla nas bliskość z Bogiem, który jest przecież źródłem życia, owocowała m.in. darem nieśmiertelności. „Śmierci Bóg nie uczynił ani się nie cieszy ze zguby żyjących. Śmierć weszła na świat przez zawiść diabła i doświadczają jej ci, którzy do niego należą” (Mdr 1,13; 2,24). 
 
Zarazem nigdy dość przypominania, jak usilnie tradycja chrześcijańska starała się nie dopuścić do mitologicznych interpretacji tej pierwotnej nieśmiertelności. Przypomnę najbardziej popularne interpretacje wielkich ojców i doktorów Kościoła, których celem była ochrona nauki wiary o początku człowieka na ziemi przed zmitologizowaniem. Taki święty Teofil z Antiochii pisze już w połowie II w., że Adam „został stworzony ani śmiertelnym, ani nieśmiertelnym. Gdyby bowiem od początku stworzył go Bóg nieśmiertelnym, byłby on uczyniony bogiem. Gdyby zaś śmiertelnym, wówczas Bogu należałoby przypisać przyczynę jego śmierci. Zatem stworzył go Bóg ani śmiertelnym, ani nieśmiertelnym, lecz zdolnym do jednego i drugiego, w ten sposób, że gdyby skłaniał się on do tego, co prowadzi do nieśmiertelności, przez zachowywanie Bożych przykazań, otrzymałby on w nagrodę nieśmiertelność i stał się bogiem. Gdyby zaś skłaniał się do tego, co prowadzi do śmierci, nie słuchając Boga, sam stałby się sprawcą swojej śmierci” [2]. Zatem, według Teofila, człowiek był raczej wezwany do nieśmiertelności i do niej zdolny niż nią obdarzony; nieśmiertelność była przedmiotem obietnicy i rzeczywiście człowiek by ją otrzymał, gdyby wytrwał w zawierzeniu Bogu.
 
Z kolei św. Augustyn wyjaśniał, że wolność od śmierci, jaką cieszyli się pierwsi rodzice, była jakościowo różna od nieśmiertelności, którą będziemy obdarzeni w życiu wiecznym. Mianowicie, nieśmiertelność w raju polegała na posse non mori, podczas gdy w życiu wiecznym polega ona na non posse mori [3]. Krótko mówiąc, pierwsi rodzice cieszyli się nieśmiertelnością „negatywną”, mogli nie umierać. Natomiast nieśmiertelność życia wiecznego będzie nieśmiertelnością pozytywną, będzie wewnętrzną niemożnością umierania. 
 
Niezwykle głęboko wyjaśniał pierwotną nieśmiertelność św. Tomasz z Akwinu [4]. Wrażliwy na empirię ludzkiego bytu, wychodzi on od następującego pytania: Czy śmierć, jakiej podlegamy, jest karą za grzech, czy też czymś naturalnym dla człowieka? Czy nauka wiary, że śmierć przyszła do nas jako owoc grzechu, kłóci się z odczuciem zdrowego rozsądku, który nam podpowiada, że istoty cielesne, a zatem i człowiek, ze swojej natury podlegają śmierci? 
 
Otóż żeby odpowiedzieć na pytanie, co dla człowieka jest naturalne – podejmuje ten problem Tomasz – musimy najpierw zapytać, co to jest ludzka natura. Składa się na nią pierwiastek duchowy i cielesny; człowiek jest jednocześnie duchem i ciałem, przy czym duch jest w nas ważniejszy niż ciało. To, co duchowe, jest z natury niezniszczalne (święty Tomasz woli mówić o „niezniszczalności” duszy, choć terminu „nieśmiertelność” nie unika), natomiast ciało z natury podlega śmierci. Zatem zgodne z naturą człowieka jest zarówno niepodleganie śmierci, jak jej podleganie. Ponieważ jednak duch jest w nas ważniejszy niż ciało, bardziej naturalne dla człowieka jest, żeby nieśmiertelność ducha ogarniała ciało. I taka właśnie była sytuacja ludzi w stanie sprawiedliwości pierwotnej.
 
Co się stało wskutek grzechu? Człowiek przestał być przyjacielem Boga, który przecież jest źródłem życia. Odłączony od Boga, człowiek nie jest już w pełni panem samego siebie: nasza wola nie zawsze okazuje posłuszeństwo rozumowi, sama zaś często nie potrafi panować nad zmysłami oraz innymi władzami niższymi. Również nasze dusze stały się zbyt słabe, żeby swoją nieśmiertelnością „ogarniać” ciała. 
 
Dzięki powyższej analizie Tomasz z Akwinu na postawione sobie pytanie może udzielić odpowiedzi podwójnie twierdzącej: Nasze podleganie śmierci jest zarówno owocem grzechu (bo gdyby nie grzech, dusza udzielałaby również ciału swojej nieśmiertelności), jak i czymś naturalnym (bo dla ciała czymś naturalnym jest podleganie śmierci i tylko dzięki stanowi sprawiedliwości ta właściwość ciała była zawieszona).
 
We wszystkich tych trzech interpretacjach widać troskę, żeby pierwotnej nieśmiertelności nie wyobrażać sobie mitologicznie (tzn. żeby nie wyobrażać jej sobie jako takiej przeszłości, która nigdy nie była teraźniejszością), żeby przedstawiać ją jako rzeczywistość historyczną. Warto jeszcze odnotować czwartą próbę katolickiej interpretacji pierwotnej nieśmiertelności, rozróżniającą śmierć i umieranie. Mianowicie: człowiek nawet w stanie sprawiedliwości pierwotnej podlegałby umieraniu, które jednak byłoby spokojnym, wolnym od lęku i bólu przejściem do życia wiecznego, natomiast wskutek grzechu pojawiła się śmierć, czyli to wszystko, co w ludzkim umieraniu jest drapieżne, okrutne, przeklęte, straszne, budzące lęk. U nas w Polsce zwolennikiem tej interpretacji jest, jak się wydaje, o. Jacek Bolewski [5]. Jakkolwiek samo rozróżnienie jest pochodzenia pelagiańskiego [6] i nie zna go Katechizm Kościoła Katolickiego [7], wydaje się, że wiara katolicka z gruntu go nie wyklucza.
 
Co się stało z człowiekiem wskutek grzechu?
 
Grzech sprowadził na nas przekleństwo śmierci. Zauważmy najpierw, że nie ma nic przeklętego w tym, że śmierci podlegają zarówno zające, jak wilki. I nie byłoby nic przeklętego w śmierci człowieka, gdyby podlegały jej tylko nasze ciała. Niestety, śmierć, jakiej podlegają nasze ciała, jest konsekwencją i znakiem głębszej śmierci, jaką sprowadzili na siebie i na nas nasi prarodzice. Mianowicie: zerwali oni przyjaźń z Bogiem, zwątpili w Jego życzliwość względem siebie. Przestało im zależeć na łączności z Tym, który daje życie, toteż padli ofiarą śmierci w najgłębszym tego słowa znaczeniu, śmierci wiecznej, która polega na rozdzieleniu człowieka od Boga. Zewnętrznym wyrazem tego tragicznego rozdzielenia jest śmierć ciała, która przychodzi wskutek jego rozdzielenia od duszy. 
 
Katechizm Kościoła Katolickiego wielokrotnie posługuje się tradycyjną definicją śmierci: że jest ona rozdzieleniem duszy i ciała [8]. Pierwotny bezsens śmierci da się opisać mniej więcej następująco. Śmierć – rozłączenie duszy i ciała, które z natury są przecież jednością – jest skutkiem i znakiem odłączenia od Boga. Jest naocznym dowodem naszej zależności od szatana (por. Mdr 2,24) – bo gdzie bardziej widać, że pełny powrót do Boga przekracza możliwości grzesznika? Śmierć, tak jak ją opisuje Pismo Święte, ma więc strukturę symboliczną: to, co się dokonuje na płaszczyźnie biologii, ujawnia i przypieczętowuje śmierć duchową. Śmierć jest więc – w swoim pierwotnym bezsensie – jakby antysakramentem, jakby sakramentem szatana.
 
Warto jeszcze sobie uprzytomnić, że Bóg w swoim miłosierdziu stara się zarówno grzesznych prarodziców, jak nas wszystkich osłonić przed skutkami tej katastrofy. Wystarczy przypomnieć, że już w opisie grzechu pierworodnego znajdziemy zarówno sygnały, że niemal bezpośrednio po grzechu Bóg opiekuje się pierwszymi grzesznikami (por. Rdz 3,21; Mdr 10,1), jak obietnicę Zbawiciela (por. Rdz 3,15). 
 
Ojcowie Kościoła wielokrotnie podkreślali ten moment, że nawet wobec grzesznika, który w Niego zwątpił i nie chce być Jego przyjacielem, Bóg jest miłosierny. Św. Jan Złotousty wyjaśniał na przykład, że nawet nasze obecne podleganie śmierci jest znakiem Bożego miłosierdzia wobec nas. Bo cóż by to było, gdyby nasze oderwanie od Boga nie spowodowało żadnych dotkliwych dla nas konsekwencji? Aż strach pomyśleć: Człowiek mógłby się wtedy przyzwyczaić do stanu nieprzyjaźni z Bogiem i już nie pragnąłby powrotu do utraconej bliskości ze swoim Stwórcą. „Takie są obyczaje naszego Pana, że zsyłając karę, okazuje nam nie mniejszą troskę, niż kiedy udziela dobra. Albowiem wymierza nam tę karę w celu upomnienia. Przecież gdyby wiedział, że bezkarność grzechu nie uczyni nas gorszymi, nigdy by nas więcej nie karał. Żeby jednak powstrzymać nasze staczanie się ku gorszemu i usunąć wzmagającą się przewrotność, trwa Bóg w swojej przyjaźni do człowieka i wymierza mu karę. (...) Kary wymierzane przez Boga pełne są wielorakiej dobroci” [9].
 
Ta prawda, że śmiercią w całym słowa tego znaczeniu jest śmierć duchowa, a śmierć ciała jest „tylko” jej epifenomenem, że to ze śmiercią duchową związane jest najgłębsze przekleństwo śmierci, jest w Piśmie Świętym wielokrotnie obecna. Przypomnijmy tu straszną alternatywę, wobec której postawiona została biblijna Zuzanna: albo zgrzeszysz i zachowasz opinię kobiety uczciwej, albo oskarżymy cię niesłusznie o cudzołóstwo i zostaniesz ukamienowana jako rozpustnica. Znamienne, że Zuzanna nie nazywa śmiercią morderstwa, na które miała niesprawiedliwie zostać skazana, tylko grzech, którego nie chce popełnić (Dn 13,22). Tę samą optykę w rozumieniu śmierci widzieliśmy w przytoczonym już tu zapisie z Księgi Mądrości, znajduje się ona również w znanym upomnieniu z Apokalipsy: „masz imię, że żyjesz, a jesteś umarły” (Ap 3,1). 
 
Dosłownie przepaść dzieli z jednej strony biblijne, transcendujące wymiar empiryczny spojrzenie na śmierć jako na oderwanie się człowieka od Boga, pociągające za sobą ogrom bezsensu i przekleństwa, lęku i bólu, samotności i poniżenia, z drugiej zaś strony tanatologię filozofów greckich, którzy – mimo iż między sobą bardzo różnili się w ujmowaniu śmierci – zgodnie swoją uwagę skupiali na pytaniu, czym jest nasze ludzkie przemijanie i jak sobie poradzić ze strachem przed śmiercią [10].
 
Czym była śmierć Jezusa Chrystusa?
 
Przekleństwo śmierci – dla tych wszystkich, którzy nie chcą mu podlegać – zostało zdjęte, a znaczenie ludzkiej śmierci zostało gruntownie przewartościowane przez to, że śmierć zgodził się przyjąć na siebie Pan nasz, Jezus Chrystus. On, Syn Boży, przyjął naszą ludzką naturę, stał się jednym z nas, ażeby nas wyzwolić z niewoli szatana, grzechu i śmierci, i żeby rozproszone dzieci Boże zgromadzić w jedno i pojednać ich ze swoim Ojcem. Swojego dzieła dokonał On przez przyjęcie na siebie całego przekleństwa śmierci i na pokonaniu szatana w miejscu jego największego zwycięstwa nad nami. 
 
Przypatrzmy się zatem tajemnicy śmierci Chrystusa Pana. Zauważmy najpierw, że był On jedynym człowiekiem, który nie podlegał konieczności umierania. Jest on bowiem, również w swojej ludzkiej naturze, Synem Bożym, zatem kimś całoosobowo i nierozerwalnie złączonym z Przedwiecznym Ojcem. Zresztą pojęcie złączenia z Ojcem, Źródłem życia, zbyt słabo oddaje istotę Jego stosunku do Ojca. Raczej trzeba powiedzieć, że Syn Boży, Jezus Chrystus jest „jedno z Ojcem” (por. J 10,30), toteż jest On jedynym człowiekiem, o którym można prawdziwie powiedzieć, że jest On „życiem i zmartwychwstaniem” (J 11,25), a zatem kimś niewyobrażalnie więcej niż osobą nierozerwalnie złączoną z Bogiem.
 
Nowy Testament wielokrotnie podkreśla, że Jezus nawet w swoim dobrowolnie przyjętym na siebie uniżeniu nie podlegał konieczności umierania. Śmierć przyjął On na siebie w pełnej dobrowolności, a umarł jako Ktoś suwerenny nie tylko wobec tej nienawiści, która doprowadziła do Jego ukrzyżowania, ale również wobec własnej śmierci. W przeciwieństwie do każdego z nas, Jezus nie podlegał konieczności śmierci: umarł nie dlatego, że musiał, ale dlatego, że chciał oddać za nas swoje życie. „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13).
 
To prawda, że Pan Jezus stał się ofiarą ludzkiej nienawiści, ale to w tym sensie, że suwerennym aktem swej woli zgodził się na to, aby wymierzona przeciwko Niemu zła wola ludzi osiągnęła zamierzony skutek. W żaden sposób nie był On zdeterminowany logiką wydarzeń (jak to jest z nami, zwykłymi ludźmi), ale w każdym momencie tych wydarzeń w pełni dobrowolnie poddawał się ich logice. W ten sposób z własnej woli stał się Ofiarą za nasze grzechy, a decyzję tę podjął w ścisłej jedności z wolą swojego Ojca: „Ja życie moje oddaję za owce. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać. Taki nakaz otrzymałem od mojego Ojca” (J 10,17n).
 
Ewangeliści wielokrotnie podkreślają całkowitą bezsilność ludzkiej nienawiści wobec Niego oraz Jego pełną suwerenność wobec wrogów. „Porwali Go z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić. On jednak przeszedłszy pośród nich, oddalił się” (Łk 4,29n); „Zamierzali Go pojmać, jednakże nikt nie podniósł na Niego ręki, ponieważ godzina Jego jeszcze nie nadeszła” (J 7,30; por. 7,44; 8,59; 10,31; 10,39).
 
Śmierć Jezusa Chrystusa na krzyżu była przede wszystkim dziełem niepojętej, wprost szalonej miłości Boga do ludzi: „Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16). Jezus przyjął śmierć na krzyżu nie dlatego, że w końcu dopadły go te mechanizmy nienawiści, jakie przeciwko Niemu uruchomiono, tylko dlatego, że z całą dobrowolnością wyszedł naprzeciw swojej śmierci, żeby poddać się tym mechanizmom nienawiści.
 
Zbawiciel był zarazem jedynym człowiekiem, który zaznał na sobie całego przekleństwa śmierci. To był nie tylko potworny, dla nas niewyobrażalny, ból fizyczny. Św. Tomasz z Akwinu zwraca uwagę na to, że taki sam ból różni ludzie mogą odczuwać różnie, zależnie od poziomu wrażliwości. Należy zaś się domyślać, że wrażliwość Syna Bożego musiała być wyjątkowa, toteż fizyczny ból ukrzyżowania dla Chrystusa Pana był niewyobrażalnie bardziej bolesny niż ból odczuwany przez tych nieszczęśników, którzy przeszli przez analogiczne cierpienia [11]
 
Chrystus Pan doświadczył ponadto całej potworności odrzucenia, szyderstwa, pogardy, poniżenia. To zbyt mało powiedzieć, że to wszystko spotkało Go niesprawiedliwie. Jemu tak potwornie zapłacono za Jego miłość. Wielu z tych, którzy uczestniczyli w Jego zabijaniu, bezpośrednio zaznało Jego dobrodziejstw: zapewne byli wśród nich tacy, których On uzdrowił, którzy byli świadkami Jego cudów, zachwycali się Jego nauką, jedli cudownie rozmnożony przez Niego chleb. Ważną częścią śmiertelnej męki Chrystusa Pana była gorycz doznawanej przez Niego niewdzięczności.
 
 Przede wszystkim jednak przeszedł On przez niewyobrażalne dla nas ciemności wewnętrzne, z wnętrza których wyrwała się z Jego serca poruszająca skarga: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” Owszem, musimy pamiętać, że jest to początek psalmu mesjańskiego, niemniej trudno mieć najmniejsze nawet wątpliwości co do tego, że skarga ta świadczy jednak o jakichś niepojętych ciemnościach, w których był On wówczas pogrążony. Możemy tylko się domyślać, że On – będący jedno ze swoim Ojcem – doznał wtedy (i nigdy nie zrozumiemy, na czym mogło to polegać) jakiegoś tajemniczego rozłączenia z Nim. Innymi słowy, On, Syn Boży, wszedł wtedy w sam środek przeklętej śmierci i doświadczył jej straszliwości, tak jak nie zaznał tego nawet największy bezbożnik, czyli ktoś naprawdę i ostatecznie odłączony od Boga.
 
I ludzie, i szatan zrobili wtedy naprawdę wszystko, żeby tego Człowieka oderwać od Jego Przedwiecznego Ojca, a przynajmniej żeby nadwątlić w Nim Jego miłość i zawierzenie Ojcu. On jednak nawet w tym huraganie zła, w jakim się znalazł na Kalwarii, nie przestał naprawdę całym sobą kochać swojego Ojca, w konsekwencji czego nawet wówczas Jego miłość do wszystkich ludzi, własnych morderców nie wyłączając, nie straciła nic ze swojej krystaliczności. Ten Człowiek nawet w samym środku śmierci, nawet doświadczając jakby oderwania od Ojca, był ze swoim Ojcem całym sobą złączony, i nawet z tamtego najbardziej przeklętego miejsca potrafił wołać: „Ojcze, w ręce Twoje oddaję ducha mego!”. 
 
I to jest podstawowy sens Jego ofiary. Jeśli ofiarę zdefiniujemy jako miłość, realizowaną również wówczas, kiedy to trudne, a nawet kiedy to bardzo trudne i po ludzku niemożliwe, to Chrystus Pan złożył ofiarę jedyną i nie do powtórzenia: On trwał i wytrwał w idealnie całoosobowej miłości do swojego Ojca nawet w miejscu krańcowo od Niego oddalonym, nawet przechodząc przez całe przekleństwo śmierci. Odtąd nie ma już takiego miejsca, w którym musielibyśmy być oddzieleni od Boga. Nawet śmierć nie musi już być naznaczona swoim pierwotnym przekleństwem, a nawet więcej: możliwa się dla nas stała śmierć w Chrystusie, śmierć błogosławiona, będąca znakiem naszego ostatecznego odłączenia od grzechu.

Śmierć w Chrystusie 
 
Chrystus Pan swoją śmiercią wszedł w miejsce największego oddalenia od Boga i okazało się wówczas, że jeśli się jest bez grzechu, to nawet tam można być prawdziwie złączonym z Bogiem, Źródłem życia. Stąd entuzjazm Apostoła Pawła: „Gdzie jest, o śmierci, twoje zwycięstwo? Gdzież jest, o śmierci, twój oścień? Ościeniem zaś śmierci jest grzech” (1 Kor 15,55n).
 
Tu jednak pojawia się następujące pytanie: Chrystus Pan nawet na krzyżu był Synem Bożym, my jesteśmy zwykłymi ludźmi, On był bez grzechu, my jednak jesteśmy grzesznikami. Przecież nie potrafimy zachować się w śmierci tak jak On!
 
W ten sposób doszliśmy do podstawowego przesłania Nowego Testamentu na temat śmierci: Chrystus Pan, który zmartwychwstał, ma moc zwyciężać przekleństwo śmierci w każdym, kto Mu zawierzy samego siebie. Zaczyna zaś Zbawiciel od uderzenia w samo ognisko śmierci, w grzech, i w spowodowaną przez grzech śmierć duchową. Miejscem, w którym rozpoczyna się przestawienie znaków śmierci – zastąpienie śmierci przeklętej śmiercią błogosławioną – jest chrzest, który usuwa nasze rozłączenie z Bogiem i rozpoczyna w nas rozłączanie się od grzechu. 
 
„Czyż nie wiadomo wam – mówi o tej radykalnej inwersji znaczenia śmierci Apostoł Paweł – że my wszyscy, którzy otrzymaliśmy chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć? Zatem przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my wkroczyli w nowe życie. Jeżeli bowiem przez śmierć, podobną do Jego śmierci, zostaliśmy z Nim złączeni w jedno, to tak samo będziemy z Nim złączeni w jedno przez podobne zmartwychwstanie” (Rz 6,3-5).
 
Owszem, nasze ciała nadal są śmiertelne, jednak całe doczesne życie człowieka ochrzczonego może – i powinno – poprzez coraz to głębsze umieranie razem z Chrystusem dla grzechu przemienić się w drogę do życia wiecznego. Byłoby idealnie, gdyby ostateczne uśmiercenie człowieka grzechu, człowieka odłączonego od Boga, dokonało się we mnie – w każdym – w dniu mojego odejścia z tego świata. Wówczas w chwili śmierci mojego ciała znalazłbym się od razu, cały i bez reszty, w ramionach kochającego Ojca. Jeżeli jednak śmierć ciała zastanie mnie w momencie, kiedy jeszcze nie dopełniło się we mnie ostatecznie rozłączenie z grzechem, Bóg w swoim miłosierdziu pozwala nam dokończyć umierania dla grzechu już po śmierci ciała. Sytuację tę dogmatyka katolicka nazywa czyśćcem.
 
Dopóki jesteśmy grzeszni, złowieszczy cień śmierci przeklętej nie został jeszcze od nas ostatecznie usunięty. Jeżeli jednak grzech nad nami nie panuje, jeżeli żyjemy w łasce uświęcającej, już teraz ogarnia nas błogosławione światło śmierci w Chrystusie, która polega na ostatecznym odłączeniu od grzechu, aby na zawsze być z Bogiem. Stąd w Nowym Testamencie tak często mówi się o śmierci w duchu nadziei, a nawet radości. „Wiemy – powiada Apostoł Paweł – że jeśli nawet zniszczeje nasz przybytek doczesnego zamieszkania, będziemy mieli mieszkanie od Boga, dom nie ręką uczyniony, lecz wiecznie trwały w niebie” (2 Kor 5,1). Toteż „nie smućcie się, jak ci wszyscy, którzy nie mają nadziei” (1 Tes 4,13), bo „jeżeli żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana. I w życiu więc, i w śmierci należymy do Pana” (Rz 14,8).
 
Ostatecznie śmierć zostanie pokonana w dniu zamknięcia dziejów. „Jako ostatni wróg zostanie pokonana śmierć” (1 Kor 15,26). Wówczas „ci, którzy pełnili dobre czyny, pójdą na zmartwychwstanie życia, ci zaś, którzy pełnili złe czyny – na zmartwychwstanie potępienia” (J 5,29). Następująco zaś „rzecz się ma ze zmartwychwstaniem: zasiewa się ciało zniszczalne – powstanie niezniszczalne; sieje się niechwalebne – powstaje chwalebne; sieje się słabe – powstaje mocne; zasiewa się ciało zmysłowe – powstaje ciało duchowe” (1 Kor 15,42-44).
 
Jacek Salij OP
Zeszyty Formacji Duchowej nr 24/2004
_____________________________
Przypisy:
 
[1] [w:] Filozofia niemieckiego Oświecenia (zbior.), PWN, Warszawa 1973, s. 472-478.
[2] Św. Teofil z Antiochii, List do Autolyka, 2,27. [w:] Apologeci greccy II wieku, tłum. Jan Czuj, Pisma Ojców Kościoła, t. 18, Poznań 1935, s. 76n.
[3] „(...) pierwsza nieśmiertelność, którą Adam przez grzech postradał, polegała na tym, że można było nie umrzeć, a ostatnia będzie polegała na tym, że nie można będzie umrzeć” (De civitate Dei, lib. 22 cap. 30,3 – PL 41,802; tłum: O państwie Bożym, tłum. Wiktor Kornatowski, t. 2, Warszawa 1977, s. 615). Por. De Genesi ad litteram, lib. 6 cap. 25,36 (PL 34,354); De correptione et gratia, 12,33 (PL 44,936).
[4] Problem ten Akwinata podejmował wielokrotnie, m.in.: Summa theologiae, 1 q. 97 a.1; 1-2 q.85 a.5; 2-2 q.104 a.1; Contra Gentiles, lib. 4 cap. 52; Compendium theologiae cap. 193; Expositio Epistolae ad Romanos, cap. 5 lect.3.
[5] Por. Jacek Bolewski SJ, Początek i śmierć człowieka w Starym Testamencie, „Horyzonty wiary”, 1990 nr 5, s. 19-33.
[6] Por. św. Augustyn, Opus imperfectum contra Julianum, lib. 6, cap. 27 (PL 45,1567-1568).
[7] Por. KKK 376.
[8] Por. KKK 624, 626, 650, 1005 itd.
[9] Św. Jan Chryzostom, In Genesim 3, hom. 18,3 (PG 53,151n).
[10] Por. J. Salij, Spotkanie śmierci greckiej z biblijną, „Literatura na świecie”, 1985, nr 8-9, s. 425-440. Przedruk w mojej książce pt. Dylematy naszych czasów, Poznań 1994.
[11] „Utrum dolor passionis Christi fuerit maior omnibus aliis doloribus”, Summa Theologiae, 3 q. 46, a. 6.